Hej! miałem świadomy sen! Było to tak, że byłem w jakimś mieszkaniu i nagle zorientowałem się że śnię, bez żadnej przyczyny, zupełnie spontanicznie. Najpierw przyszło mi do głowy, że mógłbym polatać, jak zwykle więc w takich przypadkach powiedziałem do siebie "Niech moje ciało uniesie się w górę!" co też się stało, polatałem sobie po mieszkaniu, trochę w pozycji pionowej a trochę leżąc. Potem, kiedy byłem w kuchni patrzyłem przez okno, które nie miało szyb i obserwowałem zielona łąkę spowitą pomarańczowymi promieniami zachodzącego słońca, dosłownie bosko. Pomyślałem sobie, czy udałoby mi się siłą woli zmienić krajobraz, powiedziałem więc sobie, że kiedy odwrócę się i po chwili znów spojrzę przez okno będzie las, zrobiłem tak i tak się stało!!!!!!!!!! dosłownie szok!!!!!!!!!!!!!! za chwilę pomyslałem sobie, że mógłbym zrobić to znów, mówiąc sobie, że tym razem byłby tam śnieg i wszędzie biało, odwróciłem się tyłem mówić sobie "Teraz niech będzie tam snieg!" ale tym razem nie wyszło. Mówie jednak sobie "No nic, i tak jest pięknie, zwiedzę trochę okolicę" Wyleciałem przez okno, polatałem trochę niezbyt wysoko nad lasami aż moim oczom ukazał się wieżowiec, blok mieszkalny. Poleciałem na dach, póżniej coraz wyżej, nigdy bowiem wcześniej nie udawało mi się wzlatywać zbyt wysoko, ponieważ zawsze na znacznej już jakiejś wysokości (około 70-100 metrów) rozmazywał mi się obraz. Tym razem jednak wzleciałem na bardzo wielką wysokość, coś jak latają samoloty, i podziwiałem malutkie połacie lasów, oczka wodne, łąki, a wszystko skąpane w poamrańczowej poświacie chylącego się ku zachodowi słońca. Iście bajkowa sceneria!!!!! cały czas jestem pod wrażeniem minionego snu, udało mi się bowiem zrobić 2 rzeczy, których nigdy wcześniej nie udało mi się dokonać (zmiana scenerii snu i lot bardzo wysoko), w nadchodzącym nowym roku chciałem życzyć wszystkim członkom oneiro takich właśnie snów w ogromnych ilościach, najlepiej co fazę REM ;)))))))))))))
Okolice Wroclawia, srodek lata. Przyjechalem z delegacja do jednej z kopaln, majacej ulec zamknieciu z powodu grozacego zawalenia. Zebralem najlepszych specjalistow jakich znalem, i weszlismy do budynku, skad po krotkiej rozmowie z tamtejszymi pracownikami (mowili tylko "lepiej tam nie wchodzcie"), obejrzelismy cala kopalnie z gory, a nastepnie zaczelismy schodzic w dol po schodach, pokonujac kolejne pietra.
Bylo ze mna 5 ludzi, najbardziej zapamietalem mlodego chlopaka (niesamowicie zdolnego) i starszego juz dziadka, ktory wydawal sie byc troche niepowazny jak na swoj wiek. Pamietam tez gigantyczne maszyny kopalniane, widoczne za szyba pokazujaca obszar calej kopalni z gory, oraz mnostwo kolorowych podpisow na scianach szybu po ktorym schodzilismy. Schodzac, czulem ze moze sie stac cos niedobrego. Najbardziej niepokoil mnie ten dziadek... Dziwnie doprawdy sie zachowywal.
Kilkanascie pieter w dol szyb sie konczyl. Zastalismy drzwi zamykane na obrotowy zasuwany zamek (podobny jak na okretach), a za korytarzem do ktorego prowadzily, labirynt z mnostwem zaulkow. Tam czekal na nas czlowiek, majacy poprowadzic nas dalej. Wyprowadzil nas z labiryntu, i naszym oczom ukazal sie podziemny swiat. Podziemne miasto. Mnostwo ludzi, cale rodziny. Czlowiek opowiadal, ze ci ludzie cale zycie spedzili w tej kopalni, tu sie urodzili, i tu tez chcieliby zyc do konca swoich dni. Czlowiek poprowadzil nas dalej, do jednej z ogromnych betonowych podpor utrzymujacych sufit, i rozsunal drzwi u jednej z jej scian. Zobaczylismy gipsowa sciane, pekajaca, i wciaz sie rozszerzajaca na bok. Czlowiek powiedzial, ze ten gips jest miernikiem. Gdy wyjdzie poza czerwona linie, wtedy kopalnia zawali sie. Podpory po prostu nie beda w stanie utrzymac ogromnego wielkiego napierajacego ciezaru z gory. Z przerazeniem spostrzeglismy, ze czerwona kreska jest tuz tuz... niedalej jak za 3 minuty, wszystko mialo sie prawdopodobnie zawalic. Jedyne co przyszlo nam na mysl to chec ewakuacji... to jedyne co mozna bylo zrobic. Tamten czlowiek jednak sie nie zgodzil. Powiedzial, ze my mozemy uciekac, oni jednak tu zostaja. Powiedzial tez, ze wiekszosc tych ludzi nie wie co tak naprawde ich czeka. Wierza, ze gdy kopalnia sie zawali beda mieli nowe, wieczne zycie. Zabronil nam mowic im, co rzeczywiscie sie stanie. Powiedzial, ze ta kopalnia byla i jest ich zyciem. I jesli ona umrze, oni umrzecc chca takze.
Cala nasza piatka zaczela uciekac. Nie bylem tylko pewien, czy oby na pewno nie zostawilismy kogos... ale nie bylo czasu. Wszystko sie chwialo. Balem sie, ze mozemy nie odnalezc drogi w labiryncie. Na szczescie jednak odnalezlismy ja. Bieglismy czym predzej po schodach na gore. Gdy dobieglismy na szczyt, i bylismy bezpieczni, nagle ktos zadal pytanie... "a gdzie dziadek?" i wtedy szok... przypomnialem sobie, ze gdy tylko zeszlismy na dol, dziadek nie poszedl z nami pod wielki betonowy filar, tylko odszedl szyderczo sie smiejac... Nie wiedzialem co robic. Bylem bliski rozpaczy. Zostawilem czlowieka... Nagle, zobaczylem jak ktos zbiega po schodach. To ten mlody chlopak, maly geniusz. Cholera... on przeciez zginie!... boze... przeciez on go nie uratuje, nie zdazy.... Nie zareagowal jednak na zadne wolania. Dwadziescia piec sekund pozniej zrobilo sie ciemno. I ogromny halas... Gdy zapalily sie swiatla awaryjne, zobaczylem tylko kupe gruzow dwa pietra ponizej... Wszystko zawalone. Pelno pylu. Pomyslalem: "Faktycznie. Nowy swiat. Nowe zycie. Ale jak dla kogo..."