tobson
kopaln, majacej ulec zamknieciu z powodu grozacego zawalenia. Zebralem
najlepszych specjalistow jakich znalem, i weszlismy do budynku, skad
po krotkiej rozmowie z tamtejszymi pracownikami (mowili tylko "lepiej
tam nie wchodzcie"), obejrzelismy cala kopalnie z gory, a nastepnie
zaczelismy schodzic w dol po schodach, pokonujac kolejne pietra.
Bylo ze mna 5 ludzi, najbardziej zapamietalem mlodego chlopaka
(niesamowicie zdolnego) i starszego juz dziadka, ktory wydawal
sie byc troche niepowazny jak na swoj wiek. Pamietam tez
gigantyczne maszyny kopalniane, widoczne za szyba pokazujaca
obszar calej kopalni z gory, oraz mnostwo kolorowych podpisow
na scianach szybu po ktorym schodzilismy. Schodzac, czulem ze
moze sie stac cos niedobrego. Najbardziej niepokoil mnie ten
dziadek... Dziwnie doprawdy sie zachowywal.
Kilkanascie pieter w dol szyb sie konczyl. Zastalismy drzwi zamykane
na obrotowy zasuwany zamek (podobny jak na okretach), a za korytarzem
do ktorego prowadzily, labirynt z mnostwem zaulkow. Tam czekal na nas
czlowiek, majacy poprowadzic nas dalej. Wyprowadzil nas z labiryntu, i
naszym oczom ukazal sie podziemny swiat. Podziemne miasto. Mnostwo ludzi,
cale rodziny. Czlowiek opowiadal, ze ci ludzie cale zycie spedzili w
tej kopalni, tu sie urodzili, i tu tez chcieliby zyc do konca swoich
dni. Czlowiek poprowadzil nas dalej, do jednej z ogromnych betonowych podpor
utrzymujacych sufit, i rozsunal drzwi u jednej z jej scian.
Zobaczylismy gipsowa sciane, pekajaca, i wciaz sie rozszerzajaca na
bok. Czlowiek powiedzial, ze ten gips jest miernikiem. Gdy wyjdzie
poza czerwona linie, wtedy kopalnia zawali sie. Podpory po prostu nie
beda w stanie utrzymac ogromnego wielkiego napierajacego ciezaru z
gory.
Z przerazeniem spostrzeglismy, ze czerwona kreska jest tuz tuz...
niedalej jak za 3 minuty, wszystko mialo sie prawdopodobnie zawalic.
Jedyne co przyszlo nam na mysl to chec ewakuacji... to jedyne co mozna
bylo zrobic. Tamten czlowiek jednak sie nie zgodzil. Powiedzial, ze my
mozemy uciekac, oni jednak tu zostaja. Powiedzial tez, ze wiekszosc
tych ludzi nie wie co tak naprawde ich czeka. Wierza, ze gdy kopalnia
sie zawali beda mieli nowe, wieczne zycie. Zabronil nam mowic im, co
rzeczywiscie sie stanie. Powiedzial, ze ta kopalnia byla i jest ich
zyciem. I jesli ona umrze, oni umrzecc chca takze.
Cala nasza piatka zaczela uciekac. Nie bylem tylko pewien, czy oby na
pewno nie zostawilismy kogos... ale nie bylo czasu. Wszystko sie
chwialo. Balem sie, ze mozemy nie odnalezc drogi w labiryncie. Na
szczescie jednak odnalezlismy ja. Bieglismy czym predzej po schodach
na gore. Gdy dobieglismy na szczyt, i bylismy bezpieczni, nagle ktos
zadal pytanie... "a gdzie dziadek?" i wtedy szok... przypomnialem
sobie, ze gdy tylko zeszlismy na dol, dziadek nie poszedl z nami pod
wielki betonowy filar, tylko odszedl szyderczo sie smiejac... Nie
wiedzialem co robic. Bylem bliski rozpaczy. Zostawilem czlowieka...
Nagle, zobaczylem jak ktos zbiega po schodach. To ten mlody chlopak,
maly geniusz. Cholera... on przeciez zginie!... boze... przeciez on go
nie uratuje, nie zdazy.... Nie zareagowal jednak na zadne wolania.
Dwadziescia piec sekund pozniej zrobilo sie ciemno. I ogromny halas...
Gdy zapalily sie swiatla awaryjne, zobaczylem tylko kupe gruzow dwa
pietra ponizej... Wszystko zawalone. Pelno pylu. Pomyslalem: "Faktycznie.
Nowy swiat. Nowe zycie. Ale jak dla kogo..."